„Chodź pograć w przebijankę!” czy „Dawaj na dłoniówkę!” albo „Kto chętny na latającą piłkę?” – co zrobilibyście po przeczytaniu takiej wiadomości na Messengerze? Wiedzielibyście od razu, gdzie się udać i pobieglibyście tam w podskokach, czy raczej pomyślelibyście, że właśnie ktoś zaprosił Was do Hogwartu albo innego magicznego świata na mecz pełen niespodzianek z udziałem czarodziejek i czarodziejów? Ja widzę siebie w tym drugim scenariuszu, biegnącą po miotłę i krzyczącą: „nie zaczynajcie beze mnie, już lecę!” Oj, jak bardzo zdziwiliby się ludzie jeszcze kilkadziesiąt lat temu, którzy po prostu czekaliby na mnie na boisku do siatkówki.
Tak właśnie nazywano piłkę siatkową tuż po tym jak pojawiła się w Polsce na początku XX wieku. To wszystko za sprawą Williama G. Morgana, nauczyciela wf-u z Holyoke w Stanach Zjednoczonych, który najpierw bacznie przyglądał się takim dyscyplinom, jak koszykówka, piłka ręczna, badminton i tenis, żeby pozbierać z nich różne elementy i stworzyć całkiem nowy sport o wdzięcznej nazwie mintonette. (Swoją drogą chyba nie miałabym nic przeciwko, jakbyśmy zamiast siatkówki oglądali mecze ‘minonentki’. Tylko jak wtedy nazywalibyśmy siatkarzy?) Tak czy siak, oryginalna nazwa się nie przyjęła, ponieważ kibicom obserwującym piłkę latającą nad siatką, dużo naturalniej było ją nazywać po prostu volleyball i tak już zostało. W Polsce pierwszy mecz siatkówki odbył się w Warszawie w 1919 roku. Już 10 lat później, polscy kibice mogli cieszyć się mistrzostwami kraju w tej dyscyplinie. Szybko poszło, ot co.
Jakiś czas temu wpadła mi w ręce gazeta o tytule Radar z 1961 roku. Było to czasopismo społeczno-kulturalne, wydawane w latach 1950-1987. Czarno-białe fotografie w czarno-żółtej oprawie graficznej to jego znaki szczególne. Numer 11, który trzymam przed sobą, porusza całą gamę tematów, od podróży, przez sport po języki i muzykę. Co cieszy oko kibica, redaktorzy postanowili w nim umieścić całkiem obszerny tekst o siatkówce. Pełen fikuśnych sformułowań i objaśnień zasad, z których część już nawet nie obowiązuje, jest nielada gratką dla wszystkich, którzy chcieliby zobaczyć jak pisano o piłce siatkowej w latach ‘60. Rzućmy okiem!
Przede wszystkim jest na co, bo powyższy artykuł to 2,5 strony treści z rysunkami włącznie. Autor, skrywający się pod pseudonimem PRO, wypowiada się o dyscyplinie w sposób bardzo pozytywny i nieraz całkiem zabawny. Nie stroni od pouczeń, ale co jakiś czas puszcza do czytelnika oko, pisząc tak:
„Taktyka gry w siatkówkę oparta jest na umiejętności obserwowania i celowego rugowania*. Trzeba w mgnieniu oka wybrać najodpowiedniejszą z bogatego repertuaru ripostę. Co złośliwszy trenerzy często strofują swych mało obrotnych pupilów: tu nie uniwersytet – moi drodzy – tu trzeba myśleć.”
*w tym znaczeniu rugować to będzie wypierać, zastępować czym innym
W równie barwny i lekki sposób przedstawiona jest historia powstania dyscypliny. Dowiadujemy się z niej, że bractwo YMCA, do którego przynależał twórca siatkówki, „przebijało sobie piłeczkę przez siatkę i miało masę uciechy.” Tak też wspominam swoje lekcje wf-u w podstawówce, kiedy gra nie opierała się jeszcze na zaciętej rywalizacji. Głównym celem wyjścia na boisku była dobra zabawa i ta była bezsprzecznie zapewniona całemu zespołowi.
Nie myślcie sobie jednak, że siatkówka została tu opisana wyłącznie w sposób lekki i żartobliwy. W tekście nie brakuje profesjonalnych pojęć, takich jak serw – który jest „silną atakującą zagrywką”, czy ścięcie z rozbiegu i wyskoku z jednej nogi. Autor nie stroni również od dokładnych opisów poszczególnych zagrań. Zbicie, czyli atak, to „ewolucja niełatwa – wymagająca koordynacji wyskoku, zamachu i uderzenia w piłkę. […] Zbicie może być dwojakie: tenisowe, lub dużo trudniejsze – zamachowe.” Natomiast blok w artykule zwany jest zastawą:
„Zastawianie przez utworzenie muru rąk ma na celu niedopuszczenie na własne pole zbijanej piłki, lub przynajmniej osłabienie jej siły i skierowanie na swój plac do gracza, który będzie ją mógł z kolei wystawić.”
Już wtedy pisano o dwóch rodzajach zagrywki i sposobach przyjęcia piłki, górnym i dolnym. Co więcej, czytelnik jest zachęcany do przyjmowania piłki oburącz palcami. Za to odradza mu się wszelkiego rodzaju efektownych akrobacji w tym elemencie gry. Podobno, „dobry, czujący grę siatkarz tak się ustawia, że niepotrzebne mu jest częste rzucanie się na ziemię – on już tam jest, gdzie piłka leci.” Ciekawe, co autor powiedziałby oglądając dzisiaj mecz siatkówki. Weź odbierz zagrywkę od Wilfredo Leona, pędzącą z prędkością 135.6 km/h ze stoickim spokojem, bez rzucania się na parkiet ;). Jeśli w tym przypadku doszłoby jednak do jakichś akrobacji, to zostałyby one poetycko nazwane robinsonadami.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz