SOCIAL MEDIA

poniedziałek, 3 kwietnia 2023

Recenzja, którą przeczytasz Zanim wystygnie kawa

Kawa to magiczny napój - wszyscy znamy jego niezwykłe właściwości. Kiedy trzeba, potrafi postawić na nogi i wyostrzyć zmysły. Innym razem rozgrzewa serca i łagodzi obyczaje. To w jej towarzystwie ludzie spotykają się i opowiadają być może skrywane dotąd historie. A co byście powiedzieli, gdyby dzięki filiżance kawy można było przenieść się w przeszłość? Skorzystalibyście z takiej okazji?

Powieść Toshikazu Kawaguchiego "Zanim wystygnie kawa" opowiada o podziemnej kawiarni, znajdującej się w jednej z bocznych uliczek Tokio. Mimo, że w jej wnętrzu mieszczą się tylko trzy stoliki, to można tam napić się kawy, a nawet coś przekąsić i zamienić słowo z barmanką lub właścicielem. Jedno krzesło w kawiarnie ma niezwykłe właściwości. Pomaga przenieść się w określony moment przeszłości i spotkać z ludźmi, którzy wówczas znajdowali się we wnętrzu kawiarni. Żeby to zrobić, trzeba spełnić kilka warunków i zaakceptować niezmienne zasady, które rządzą całym procesem. Jedna z nich mówi, że trzeba opróżnić filiżankę zanim kawa wystygnie, żeby wrócić do teraźniejszości.

W drugiej chodzi o to, że cofając się do przeszłości nie można zmienić teraźniejszości. I w tym tkwi cały szkopuł. Wiele osób zada sobie pytanie: jaki jest wiec sens w ogóle to robić? Ja w tym w momencie się zatrzymam, żebyście mogli sami poszukać odpowiedzi w książce i w swoich głowach. Podzielę się za to kilkoma refleksjami, które przyszły mi do głowy już po lekturze książki. Być może dla kogoś będą one również przydatne.


Pierwszy łyk kawy i dostrzegasz, że…
... przesadne wpatrywanie się w przeszłość może przysłonić nam potencjał teraźniejszości. Niektórzy bohaterowie książki tak bardzo skupiają się na tym, co już minęło, że to pochłania im niemal każdą obecną chwilę. Żal, że czegoś nie zrobili, nie pozwala im ruszyć do przodu i zastanowić się, co jeszcze mogą zrobić w danej sprawie. Brzmi znajomo, hm?


Drugi łyk kawy i staje się jasnym, że...
... każdy drobny gest życzliwości, może nas zaprowadzić w dobre miejsce i przybliżyć do innych osób. Nawet ten najmniejszy. Niedostrzegalny. I życie może stać się odrobinę lepsze dla kogoś i dla nas.

Trzeci łyk kawy i dopada nas zaskoczenie, że... 
... nie wszystko jest takie, jak nam się wydaje. Pochopne wyciąganie wniosków może nas z kolei zaprowadzić na manowce. Nieraz mamy tendencje do brania czyichś słów i reakcji do siebie. Po czym okazuje się, że nasz rozmówca miał na myśli coś zupełnie innego i nie takie były jego intencje aby nas urazić. Można byłoby to dotrzec, jakby się człowiek na spokojnie zastanowił, a nie reagował od razu. Szkoda zepsutego humoru i niepotrzebnych nerwów.


Opróżniając filiżankę...
... ma się pewność, że uważne słuchanie i dobra komunikacja ma znaczenie. Naprawdę ogromne, jeśli nie kluczowe w naszym życiu.

To mój pierwszy tak bliski kontakt z japońską literaturą i już teraz wiem, że na pewno nie ostatni. Książka Kawaguchiego zachwyciła mnie prostym i jednocześnie głębokim przekazem, który porusza myśli i robi lekkość na sercu. Do bólu rzeczywista jak mocna kawa, ze szczyptą magii, która łagodzi jej gorzki smak. Jeśli taka jest współczesna japońska literatura, to aż żal za serce ściska, że sama nie znam japońskiego i nie mogę jej podziwiać w oryginale.

fot. trochę ja, trochę Mateusz Truchel

czwartek, 23 marca 2023

Kto ci robi syf na dzielni, czyli kilka słów o lokalnych bałaganiarzach

Bałaganiarz, flejtuch, fleja, niechluj, gnojarz – w słowniku języka polskiego są różne określenia opisujące osoby, które robią wokół siebie bałagan i zaśmiecają otoczenie. Pół biedy, gdy robią to w swoich domach. Póki nie szkodzą nikomu i nie kultywują zacięcie hodowli pluskw czy karaluchów – niech robią co chcą. Gorzej, jak wychodzą ze swoim grajdołkiem i wątpliwymi manierami na zewnątrz, skutecznie uprzykrzając tym samym życie swoich sąsiadów. Dlaczego niektórzy ludzie to tacy syfiarze?

Na pierwszy rzut oka nie jest tak źle

Wychodzisz na spacer po całkiem przyjemnej, spokojnej, zielonej okolicy. Tutaj jest drzewko, tam rośnie trawka, ktoś nawet odważył się posadzić kilka kwiatków pod oknem, żeby ludziom przyjemniej spędzało się czas i żeby ogólnie lepiej się żyło w sąsiedztwie. Co jakiś czas mijasz ławeczkę i w miarę regularnie rozstawione kosze na śmieci, więc myślisz sobie „całkiem przyjemne te polskie osiedla.” Do czasu. 

Gdy przyjrzysz się lepiej, to zauważysz pustą butelkę stojącą samotnie na ławce. Kawałek dalej opakowanie z połową chipsa w środku. O tam, z przepełnionego kosza wysypują się chusteczki. Po prawej stronie chodnika szlak papierosowy, jakby ktoś musiał je zostawić, żeby znaleźć drogę powrotną do domu. Normalnie człowiek może nie zwraca aż tak bardzo uwagi na te wszystkie rzeczy, dopóki dopóty jakoś bardzo nie rażą jego poczucia estetyki, czy bezpieczeństwa (jak np. potłuczone butelki).

No chyba, że ma się psa

Wtedy tego typu przedmioty zaczynają razić w oczy podwójnie. Kawałek szkła raczej nie przebije się przez grubą podeszwę buta, ale może ranić miękką łapkę psa. Resztki jedzenia rzucone za okno raczej nie przyciągną pod parapet amatorów gastroturystyki, ale będą bardzo kuszące dla czujnego noska pieska. Uwierzcie mi, że nie każda komenda „zostaw” i nie każdy smaczek podstawiony pod nos takiego małego łakomczucha są w stanie konkurować z resztkami ryby wyrzuconymi na trawę przez szczodrego sąsiada. Za to mogą narobić bardzo wiele szkód w brzuszku i jelitach zwierząt (również, a może przede wszystkim tych dzikich, wszak z nimi nikt raczej nie wybierze się do weterynarza).

Wiem, że w Paryżu jest gorzej

I pewnie w wielu innych miastach. Choćby w takim Londynie, który miałam przyjemność odwiedzić przed Bożym Narodzeniem. Zdaję sobie sprawę, że czym więcej ludzi, tym trudniej utrzymać czystość w mieście i bardzo doceniam pracę osób, którzy się tym zajmują. Na naszym osiedlu również uwijają się jak mrówki żeby to jakoś wszystko wyglądało i ja i mój pies jesteśmy im za to niezmiernie wdzięczni (Buddy zawsze biegnie się z nimi przywitać, więc wie o co chodzi :D). Ale tak samo jak żadnej mamy nie przekonują argumenty w stylu „ale Marcin przecież też ma bałagan…”, tak samo mnie nie interesuje, co dzieje się w innych miastach. Po prostu chciałabym, żeby w moim było czysto i przyjemnie. 

Żeby nie było tak pragmatycznie, porozmawiajmy o bałaganie w sposób poetycki

Jeśli chcielibyśmy odnieść się do pojęcia bałaganu w sposób kulinarny (to tak apropo tych resztek jedzenia pod parapetem), moglibyśmy go nazwać grochem z kapustą, koglem-moglem, bigosem lub coś dla wielbicieli bardziej egzotycznych połączeń – mydłem i powidłem. Tych, którzy szukają odniesień do literatury, z pewnością zainteresuje Sodoma i Gomora, stajnia Augiasza czy wieża Babel. Dla wybrednych śmieszków, poleciłabym burdel na kółkach, miszmasz, pieprznik, pomieszanie z poplątaniem i może jeszcze szurum burum. Jeśli natomiast komuś po drodze jest z mapą, to na pewno nie wzgardzi takimi określeniami, jak wolna amerykanka czy meksyk*. Ale żeby odnaleźć naszych osiedlowych bałaganiarzy, nie potrzeba mapy. Wystarczy wyjrzeć przez okno i dokładnie się rozejrzeć. Niezmiennie są wśród nas i myślą, że wszystko im wolno.  

Czy aby na pewno musi tak być?

Nie wiem. Chciałabym napisać, że nie, ale nie mam tyle odwagi żeby wziąć pełną odpowiedzialność za tak poważną deklarację. Na pewno chciałabym, żeby tak nie było. Żeby klomby często i gęsto zastępowały pralki lub resztki kurczaka ścielące się pod oknem. I żeby spacer z psem nie wyglądał jak przejście przez pole minowe. Ale dopóki nie rozwinie się w nas jako społeczeństwie świadomość dbania o dobro wspólne jak o własne, to obawiam się, że są to tylko pobożne życzenia tych, którym to przeszkadza.



*w tym przypadku z małej litery

piątek, 3 lutego 2023

Języki Zwierząt

Gdyby ten artykuł pisał dla Was Buddy, bardzo możliwe, że zacząłby od merdania ogonem (zakładam że w prawą stronę, ale o tym później). Delfin zwróciłby się do Was bezpośrednio po imieniu, natomiast głuptak, przyniósłby ze sobą kwiaty na powitanie. Zwierzaki komunikują się na co dzień zarówno między sobą, jak i z nami. Problem w tym, że my niekoniecznie chcemy je rozumieć, za to bardzo chcemy być rozumiani.

O tym wszystkim przeczytamy w książce „Język zwierząt” Evy Meijer. Autorka zwraca uwagę na to, że bardzo często patrzymy na komunikację ze zwierzętami głównie z naszego punktu widzenia, nie z perspektywy zwierząt. Nie bierzemy też pod uwagę, że być może one uznają inne sposoby komunikacji za bardziej sensowne i efektywne (np. u psów dużo lepiej sprawdza się nos, a nie znaki werbalne). Chcielibyśmy, żeby to zwierzęta dostosowały się do nas, nie na odwrót, ale w zasadzie dlaczego? Lektura książki uświadomiła mi, że dopiero zmieniając własną perspektywę, mamy szansę poznawać różnorodność i cudowność sposobów komunikacji u różnych gatunków. W końcu świat nie kręci się tylko wokół nas, naprawdę.


Komunikacja zwierząt jest niesamowicie złożona i pełna niuansów, których nie widać na pierwszy rzut oka. Zdawaliście sobie sprawę, że zwierzęta używają dialektów? Niektóre papugi porozumiewają się w kilku dialektach, bogatki nie są gorsze. Wieloryby mają swoje piosenki, a jeśli spodoba im się jakiś hit z innej grupy, to wciągają go na swoją listę przebojów. Pszczoły używają tańca, żeby przekazywać sobie informacje o położeniu pożywienia. Gdy robią w powietrzu kółka, to znaczy, że jedzonko jest blisko. Gdy są to ósemki, to oznacza, że szamka znajduje się nieco dalej. Koguty w samotności jedzą sobie po cichu, ale gdy w okolicy pojawia się kurka, to zaczynają na głos chwalić się smakołykami, które pochłaniają, żeby tylko jej zaimponować. Pieski preriowe w czasie zagrożenia są niczym prawdziwi kibice na stadionie. Wykonują wtedy tzw. Jump-yip, czyli podnoszą przednie łapki, a potem siadają wyprostowane i wydają okrzyk. Nieraz zdarzy się, że z wrażenia przewracają się do tyłu.  Zresztą, zobaczcie sami 😊



Moja komunikacja ze zwierzakami na co dzień ogranicza się do pogaduszek z Buddym (i oczywiście z jego kumplami z osiedla :D). Mimo, że cały czas pracujemy nad tym, żeby dogadywać się coraz lepiej, to kilka rzeczy w książce mnie zaskoczyło. Na przykład to, że psy rozróżniają rodzaje warczenia i machają ogonem w różny sposób, w zależności od tego, jak są nastawione do psa lub człowieka, którego spotykają. Jeśli w prawo, to w porządku, jeśli w lewo, to lepiej się wycofać. 

Są też psy, którym komunikacja z ludźmi idzie całkiem nieźle (może nawet lepiej niż niejednokrotnie ludziom między sobą…). Pewna suczka rasy border collie o imieniu Chaser, w ciągu trzech lat nauczyła się nazw 1022 przedmiotów. Zdolna bestia, nie ma co! Buddy może nie ma tak bogatego słownika, ale dobrze wie, co znaczą poszczególne słowa, takie jak: spacer, piłeczka, jedzonko; imiona bliskich mu ludzi i psiaków oraz komendy, takie jak, siad, leżeć czy kulu-kulu ^^


Moralność i podejmowanie decyzji
Autorka książki w bardzo ciekawy sposób przedstawia kwestię badań nad moralnością zwierząt. Oczywiście, nie chodzi tu o moralność w rozumieniu ludzkim, ale o normy i wartości według których zwierzęta podejmują działanie względem członków stada, choć historia zna przypadki przyzwoitego zachowania wobec ludzi, w sytuacji, kiedy zwierzakom najzwyczajniej w świecie się to nie opłacało. Mnie osobiście bardzo zaintrygowała kwestia podejmowania przez zwierzęta decyzji w grupie. No bo jak wyjaśnić to, że
„[j]elenie szlachetne wyruszają w drogę gdy podniesie się więcej niż sześćdziesiąt dwa procent dorosłych osobników. Bawoły afrykańskie również podejmują grupowe decyzje, kiedy wstać i dokąd pójść. […] W grupach gołębi hierarchia jest elastyczna. Różne jednostki są w różnych momentach najwyższe rangą i decydują dokąd się leci.” 
Wytłumaczenie tego zachowania i całego mnóstwa innych kwestii znajdziecie w książce Evy Meijer „Języki zwierząt”. Osobiście, mam wrażenie, że poza warstwą naukowo-edukacyjną, u podstaw powstania książki leży potrzeba wzajemnego zrozumienia międzygatunkowego


Zwierzęta do nas mówią, to pewne, ale czy my potrafimy ich słuchać?

fot. Mateusz Truchel

wtorek, 11 stycznia 2022

Pies w wielkim mieście

Proszę Państwa, oto miś, który roczek kończy dziś! Z tej okazji, oczywiście za zgodą solenizata, postanowiłam napisać kilka słów o tym, jak to jest mieć psa w mieście. Dla mnie to było całkiem nowe doświadczenie, zupełne różne od tego, co pamiętam z dzieciństwa. W moim rodzinnym domu na wsi też zawsze mieliśmy psy i koty, ale to była całkiem inna historia. Czego dowiedzieliśmy się z Buddym o psim żywocie we Wrocławiu przez ten rok? Wielu rzeczy i chętnie się nimi podzielimy.

Ktoś mógłby sobie pomyśleć: a co mają wspólnego wędrówki w poszukiwaniu słów z psimi spacerami? Oj, nawet nie wiecie jak wiele ;) 

Po pierwsze, nigdy wcześniej nie rozmawiałam z tyloma nieznanymi mi ludźmi na ulicy. Powody są różne. Niektórzy chcą po prostu podejść i pogłaskać Buddy'ego, inni chcieliby się dowiedzieć, co to za rasa. Jeszcze inni dzielą się historiami swoich psów, które bardzo często już znalazły się za Tęczowym Mostem, a oni wciąż za nimi tęsknią. Czasem bywa tak, że ktoś przez kilka minut stoi i opowiada o swoich doświadczeniach prawie ze łzami w oczach, po czym poruszony idzie dalej. Zazwyczaj ludzie są po prostu bardzo wdzięczni, że mogli się przywitać z pieskiem i podkreślają, że dało im to dużo radości. Buddy zdecydowanie podziela te uczucia.


Po drugie, nigdy wcześniej nie miałam okazji poznać i bezkarnie wygłaskać tylu różnych, fanstastycznych piesków! Badzion jest raczej typem towarzyskiego zwierzęcia, który z prawie każdym czworonożnym stworzeniem musi się przywitać. Jeśli tylko jest taka możliwość, to podchodzimy, witamy się, każdy głaszcze nieswojego psiaka i się rozchodzimy. Wszyscy szczęśliwsi o jeden głask lub jedno zderzenie nosków.

Po trzecie, nigdy wcześniej nie znałam i ba! nie zamieniłam przynajmniej słowa z niemal wszystkimi sąsiadami jakich mamy wokół. Co prawda nie znamy się z imion, tylko z anegdotek i krótkich rozmów, ale prawie każdy z nich woła "Cześć Buddy!" na przywitanie, co jest miłe i zabawne jednocześnie. Od eleganckich pań na szpilkach, przez dzieciaki z podstawówki, po wysokich panów w dresach - wszyscy rzucają choćby miłym słowem na powitanie. Na pożegnanie również, bo chyba nie zdarzyło mi się przedtem słyszeć nawet kilka razy w ciągu jednego spaceru "miłego dnia". I naprawdę od raz robi się milej :) Zupełnie jak na poniższym zdjęciu z najlepszym kumplem, Pierniczkiem.

Jeśli natomiast chodzi o psie dysksuje, to takich można spodziewać się na wszelkich spacerach organizowanych w mniejszym, bądź mniejszym gronie, a także na specjalnych wybiegach dla psów. We Wrocławiu jest ich kilka, i chociaż nie wszystkie udało nam się do tej pory odwiedzić, to zdecydowanie polecamy ten na Niskich Łąkach (jeśli ktoś z Was jest stąd). Buddy prowadził tam bardzo ciekawą dyskusję z jednym buldożkiem, ale nie omieszkał zagaić też do dalmatyńczyka. Z resztą, zobaczcie sami.



Poza samymi spacerorozmowami, pozostaje jeszcze kwestia własnego słowotwórstwa. U nas w domu imię Buddy ewoluowało już w tylu kierunkach, że czasem wydaje mi się, że niewiele z niego zostało. Na porządku dziennym pojawia się Baduś, Badzion; niekiedy nazwiemy go Badenkiem lub Bandziorkiem. Ja coraz częściej łapię się na Bubusiu, Bublinku czy Bubensteinie (nie pytajcie jak do tego doszło, bo nie wiem :D). Bywa, że wymknie się Badozy lub Badę (ale to drugie tylko wtedy, jak Buddy ma sezon na nielegalne jedzenie ślimaków w ogrodzie). Nowe słowa kwitną jak kwiaty po deszczu, aż strach pomyśleć co będzie się działo na wiosnę.

Najważniejszy jednak spośród tych wszystkich rodzajów kominikacji, jest próba wzajemnego zrozumienia i codzienne lekcje cierpliwości. W tym drugim zrobiłam niewielkie postępy (a chciałabym podkreślić, że nie należę do grona najcierpliwszych osób na świecie). Natomiast w tym pierwszym, to jednak Buddy przoduje, ale robimy co możemy żeby go dogonić. 

Ale, ale! W urodzinowym wpisie nie powinno zabraknąć życzeń! 

Żyj nam Badusiu 100 lat, niech smaczki lecą z nieba, a najlepsze patyczki same znajdują się na spacerach. Starzy niech nie będą zbyt zrzędliwi, a każdy napotkany piesek zostanie Twoim psijacielem :) Wszystkiego najlepszego!


Wszystkie zdjęcia w dzisiejszym wpisie wyszły spod obiektywu mojego chłopaka i naszego niezastąpionego fotografa Mateusza Truchla.

piątek, 31 grudnia 2021

W poszukiwaniu "Zagubionej duszy"

Podobno gdy za bardzo pędzimy w życiu przed siebie, to nasza dusza za nami nie nadąża i zostaje gdzieś w tyle. Z taką sytuacja mierzy się bohater książki Olgi Tokarczuk i Joanny Concejo zatytułowanej „Zaginiona dusza”. Ale czy to nie dotyczy też nas?

Po raz pierwszy sięgnęłam po tę książkę rok temu. Moją uwagę przykuła mała ilość tekstu, idąca w parze z wielością treści. Tego rodzaju treści, której nie da się przewertować i odłożyć na później. Tutaj trzeba pochylić się nad poszczególnymi stronami, najlepiej w towarzystwie miękkiego koca i ciepłej herbaty z sokiem malinowym. 

W tym roku dostrzegłam ją na półce na kilka dni przed Świętami, właśnie wtedy gdy człowiek nie wie w co ma ręce włożyć. Trzeba kilka rzeczy dokończyć, inne pozamykać, a resztę zaplanować żeby potem dobrze było. A tu jeszcze prezenty, podróże, spotkania i tyle dobrego jedzenia do spróbowania. Można się zgubić, nie mówcie, że nie.

Można też wtedy zatrzymać się na chwilę i poczekać. Może na zmianę kolorów na niebie, może na wiązkę światła na szafce kuchennej, a może aż herbata porządnie się zaparzy. Albo zdrzemnąć się na godzinkę, dwie, czy nawet trzy. Albo prześledzić losy bohatera książki zanurzając się w kolory lub ich brak. Kto wie, może tyle wystarczy żeby się poukładać i odnaleźć. Niewykluczone, że wystarczy się po prostu na chwilę zatrzymać, co nie jest wcale znowu takie łatwe – coś o tym wiem. Nieraz wymaga to determinacji albo nawet odwagi. Dlatego takiej odwagi do zatrzymania się i poczekania na własną duszę życzę sobie i Wam w nadchodzącym roku.